Agnieszka Młynarczyk: Wraz z Szymonem Uliaszem i pozostałą częścią ekipy zrealizowaliście bardzo refleksyjny film. Jest to nie tylko dokument, ale też – w małym stopniu, ale jednak – animacja. Kto jest jej autorem i skąd się wziął pomysł na to, żeby włączyć do filmu animowane fragmenty?
Magdalena Gubała: Autorem animacji jest Marcin Podolec, uczeń Piotra Dumały, animator ale też twórca komiksów. Jego komiksy są rozpoznawalne i cenione nie tylko w Polsce, ale też na świecie. Z Marcinem nawiązaliśmy kontakt oglądając film, przy którym wcześniej pracował. Pomysł na animacje w naszym filmie wziął się stąd, że Mikołaj Trzaska jest osobą, która swoją muzyką inspiruje do projektowania różnych obrazów. Nie tylko takich obrazów, które przywołują realne postacie, czy pejzaże. My chcieliśmy uzupełnić tę historię o animacje, bo wydawało nam się, że może być to niezłym uzupełnieniem dla przedstawienia kondycji bohatera, czy też kondycji człowieka w ogóle. W jednej ze scen, takiej nieco teledyskowej, w której słyszymy kawałek zespołu Wovoka tłumaczymy z angielskiego tekst piosenki, żeby podkreślić jej znaczenie. Pada tam wielokrotnie pytanie, czym jest dusza ludzka. Użyliśmy animacji, żeby przybliżyć obraz kondycji osoby, która jest targana różnymi powinnościami i marzeniami i jest trochę zdana na los niezależnie od tego, co się dzieje w rzeczywistym życiu. Pewne wybory są czasami poza nami, wybieramy się w jakąś podróż i jesteśmy przenoszeni z miejsca na miejsce trochę przez przypadek. Widać to w pierwszej animowanej scenie, która jest rejestracją stanu duszy podczas tej samotnej wędrówki, w której też można się w pewnym sensie zatracić.
AM: Po seansie waszego filmu przypomniałam sobie, że kilka lat temu widziałam film „Miłość” w reż. Filipa Dzierżawskiego. Jednym z jego bohaterów jest Mikołaj Trzaska, który współtworzył zespół Miłość. Czy ten film was w jakimś stopniu zainspirował?
MG: Ten film to zupełnie inna bajka, bo jest to film oparty na pewnym zainicjowanym zdarzeniu. Reaktywacja zespołu Miłość jest zaaranżowana na potrzeby filmu. Mam wrażenie, że ma on charakter niemal publicystyczny, społeczny. Mamy tam konflikt, po części historię-anegdotę. Jest to przedstawienie tego środowiska i tych postaci od strony wydarzenia, o którym film mówi (reaktywacji zespołu Miłość). Kiedy był on w trakcie realizacji my pracowaliśmy już nad naszym filmem. Mikołaj nie zdradzał się nam z tym, że jest w trakcie jego realizowania. Później dopiero nam o tym napomknął. „Miłość” w żadnym stopniu nie był dla nas inspiracją, gdyż mieliśmy inne założenia. U nas głównym bohaterem jest Mikołaj Trzaska i muzyka. Jest to stricte muzyczny film.
AM: A propos muzyki, z Mikołajem Trzaską znaliście się już przy okazji waszego wcześniejszego filmu pt. „Ścinki”, do którego zrealizował muzykę. Jak zaczęła się wasza współpraca?
MG: Gdy realizowaliśmy film „Ścinki” uzyskaliśmy wsparcie – głównie merytoryczne – od reżysera Wojtka Smarzowskiego. I to dzięki niemu właśnie poznaliśmy Mikołaja. Potrzebowaliśmy kogoś, kto stworzy muzykę do tego filmu, a Wojtek zaproponował żebyśmy skontaktowali się z Mikołajem. Dał mu znać, a my ucieszyliśmy się bardzo. Wcześniej już znaliśmy naszego przyszłego bohatera filmu od strony muzycznej. Szczególnie upodobaliśmy sobie płytę „Kantry” z 2007 roku, którą nagrał z Andrzejem Stasiukiem. To fantastyczna płyta. Lubimy też jego nagrania solowe i część dokonań w składach różnych zespołów. Nie mieliśmy wtedy jednak tak szerokiego pojęcia o pracy Mikołaja. Dużo mniej wiedzieliśmy o jego możliwościach. Wojtek nas z nim skontaktował. Okazało się, że również Mikołaj jest żywo zainteresowany naszym filmem i tym, o czym opowiada. Świetnie nam się współpracowało. Mikołaj dodawał pewne ścieżki, wyłapywał niuanse, pytał o znaczenia, dopytywał. To było ciekawe doświadczenie.
AM: Relacja Andrzeja Stasiuka i Mikołaja Trzaski zajmuje w waszym filmie ważne miejsce. Artyści współpracują nad kolejnym projektem.
MG: Tak. To ich kolejny wspólny projekt, kolejna, chyba druga wspólna płyta. Ta płyta jeszcze nie została wydana. Z mojej perspektywy współpraca Mikołaja z Andrzejem Stasiukiem to komitywa przyjaciół. O tym też zresztą mówi Andrzej. Oni po prostu chcą pobyć razem i przy okazji zrobić coś fajnego.
AM: Tym bardziej, że – mam wrażenie – i jeden i drugi daje z siebie to, w czym czuje się najlepiej. Stasiuk jest odpowiedzialny za tekst a Trzaska za muzykę. I to się pięknie razem łączy – jak widzimy w filmie – i może to jest pewna kwintesencja tej współpracy.
MG: Teksty czytane przez Stasiuka są bardzo plastyczne. Co ciekawe okazało się, że Paweł Szpura, perkusista, który współpracuje z nimi przy tej płycie, w rzeczywistości nie słucha znaczenia słów, które wypowiada Andrzej Stasiuk. Szpura improwizuje przysłuchując się w większym stopniu brzmieniu słów niż ich znaczeniu. Ten projekt jest więc słowno-muzycznym konglomeratem. Od strony muzycznej ważny jest również udział Raphaela Rogińskiego i wspomnianego Pawła Szpury.
AM: Po projekcji filmu na Krakowskim Festiwalu Filmowym wspominałaś, że „Ucho wewnętrzne” jest debiutem montażowym Maćka Walentowskiego.
MG: Był to jego pierwszy długometrażowy film. W tym samym czasie Maciek montował film „Otwarcie” w reż. Piotra Adamskiego, który otrzymał nagrody na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Maciej nie był z nami od początku realizacji „Ucha wewnętrznego”, ale mimo to fantastycznie się uzupełniliśmy. Wspólnie decydowaliśmy o niektórych rzeczach. Masa pomysłów wychodziła też prosto od Maćka. Sceny zlepiania jednego zdania po jednym słowie, kiedy mowa o improwizacjach to jego pomysł. Ważna była też praca z dźwiękiem. Montaż obrazu to jedno. Musieliśmy też zwracać uwagę na dźwięki, żeby rytm obrazu odpowiadał rytmom dźwięku. Potem był więc montaż dźwięku, przy którym współpracowaliśmy z Marcinem Lenarczykiem.
AM: Byłam pod ogromnym wrażeniem montażu i dlatego też czułam potrzebę wspomnienia o jego twórcy. Uzyskaliście harmonię montażu z muzyką, ze zdjęciami i z bohaterami.
MG: Materiału było naprawdę bardzo, bardzo dużo, przez co praca montażowa była dosyć uciążliwa i trudna. Z wersji na wersję nasza praca szła do przodu. Zajęło nam to dużo czasu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na podział filmu na śródtytuły i wypracowaliśmy pewne optimum. Nasz film podzielony jest na rozdziały, bo chcieliśmy pokazać różne aspekty tworzenia i je podkreślić.
AM: Czy sztuka to odskocznia, bo łatwiej tworzyć niż chociażby wyjść do sklepu po bułki? To bardzo ciekawa myśl, która pojawiła się w którymś momencie filmu i ze mną pozostała już do końca jego trwania.
MG: Tak. To jest kwestia, którą Mikołaj powtarzał nam wielokrotnie. Zwracał na to uwagę, bo dla niego jest to bardzo ważne. Mikołaj jest niesamowicie wszędobylski, nieuchwytny i nieoczywisty w tym, co robi. Bierze na siebie mnóstwo aktywności, współdziałając z różnymi artystami, po to, by więcej doświadczać, czerpać z tego i jednocześnie dawać coś w zamian. Myślę, że sprawia mu to dużą radość i pewną satysfakcję mimo, że jest wiecznie nienasycony i nie do końca zadowolony z tego, co robi. Wciąż pragnie ulepszać i urozmaicać swoje działania. Poszukiwać. Myślę, że codzienne, proste rzeczy są w jego odczuciu bardziej wymagające. Jakby się tak chwilę nad tym zastanowić to faktycznie jest tak, że codzienność, która wymaga twardego uczestnictwa w rzeczywistości i bywa przy tym dosyć dojmująca, jest trudna i ugniatająca. Ja sama też to w jakimś stopniu rozumiem. Mimo wszystko Mikołaj wspominał też, że tym lepiej mu się gra im bardziej skupia się na tej rzeczywistości. Wchodzenie w rzeczywistość, w materię grania idzie mu sprawniej, gdy zwraca uwagę na codzienne, zwykłe sprawy. Myślę też, że w pewnym momencie – nie wiem dokładnie kiedy – coś się zmieniło w jego postrzeganiu siebie i rzeczywistości. W jednym z wywiadów, które się znalazły w filmie Mikołaj wspomina, że zdawało mu się, że może być tylko takim szurniętym, przekrzywionym rombem, artystą i że tylko w takiej niszy się zadomowi. Teraz jednak ma odczucie, że wcale tak nie jest, że twarde stąpanie po ziemi też ma swoje zalety.
AM: Ukończyłaś filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Czy najpierw skupiłaś się na teorii a potem na praktyce?
MG: Nie. W moim przypadku nie było żadnej cezury pomiędzy zainteresowaniem kinem a pisaniem scenariuszy i robieniem filmów. Byłam tym zainteresowana dużo wcześniej. Gdy myślałam o studiach filmoznawczych myślałam też o pisaniu scenariuszy i realizacji filmów. Miałam nawet taki plan, że zaraz po studiach filmoznawczych pójdę do szkoły filmowej. Zarzuciłam jednak tę myśl, natomiast myśl o realizowaniu filmów towarzyszyła mi przez cały czas trwania studiów. Wspólnie z Szymonem Uliaszem robiliśmy etiudy i klipy poetyckie. Później powstały „Ścinki”. Potem naturalną koleją rzeczy pojawił się kolejny pomysł i tak powstało „Ucho wewnętrzne”.
AM: Mogłabyś się nazwać samoukiem?
MG: Zdecydowanie.
AM: „Ścinki” to film fabularny. Teraz zrobiliście dokument. Jaka jest twoim zdaniem najważniejsza różnica pomiędzy fabułą a dokumentem?
MG: Pod kątem realizacyjnym jest to zupełnie inna historia. Pewniej czuję się realizując fabułę niż dokument, bo dokument to jest trochę taki żywioł i dla mnie jest to trudniejsze. W fabule jest to natomiast zamknięty świat, wcześniej zaprojektowany. Każdy dokument jest w pewnej mierze kreacyjny. Nie wierzę w prawdę objawioną, że to jest prawdziwe życie, bo tak jest i inaczej być nie może. Co do „Ucha wewnętrznego” to jest to nasze spojrzenie na sytuacje przedstawione w filmie i na ludzi, o których mówimy. To także nasze emocje związane z odbiorem twórczości bohaterów, ekwiwalenty wizualne dźwięków. Wewnętrzne ucho wyłapujące drgania, nastroje, muzykę.
AM: Dziękuję Ci bardzo.
MG: Dziękuję.
Rozmawiała Agnieszka Młynarczyk