Krzysztof Gierat: Miałeś w życiu mistrza?
Grzegorz Zariczny.: Jako chłopak ze wsi spotkałem Jerzego Ridana, to on we mnie uwierzył, zawsze ceniłem tzw. długą obserwację Marcela Łozińskiego, a Jacek Bławut nauczył mnie, że nie wolno robić filmu przeciwko człowiekowi.
K.G.: Czyli jak mówisz o granicach w dokumencie, to myślisz głównie o niekrzywdzeniu bohatera?
G.Z.: To są czasami historie tak osobiste i bolesne, że nie mogę ich użyć po to, by mieć frajdę, że zrobiłem fajny film.
K.G.: Ale jeżeli – nazwijmy to – szlifujesz bohatera, to nie pokazujesz go takim, jaki jest.
G.Z.: Chronię go tylko. Jeden z bohaterów „Marysinej polany”dał mi bardzo dużo z siebie, ale wyciąłem parę rzeczy na montażu, może za mało. Dwa lata po tym filmie powiesił się. Żyję z poczuciem, że może miałem szansę go uratować. Nie tylko filmem, ale też pozafilmowo. Może przegapiłem moment, w którym mogłem odwieść go od tej decyzji.
K.G.: Odpowiedzialność dokumentalisty to brzemię, które ciążyło też na Kieślowskim, kiedy uciekał od dokumentu…
G.Z.: Losy bohaterów się we mnie kumulują. Nie mam już miejsca w głowie, żeby to wszystko dźwigać. Jest taka szufladka w człowieku, która ma swoją pojemność i koniec. To nie tak, że ogłaszam teraz koniec kariery dokumentalnej, ale wiem, że taki moment nadejdzie.
K.G.: Podałeś kiedyś taką oto definicję dokumentu: „bez offu, bez muzyki, bez gadania do kamery”.
G.Z.: Filmowe opowiadanie o świecie jest dla mnie wartościowe, kiedy nie widać reżysera i całego tego wysiłku produkcyjnego. Gdy widz ogląda i nie myśli „jaki fajny obrazek, fajna muzyka”.
K.G.: Czyli chcesz stworzyć iluzję, że wchodzimy w prawdziwy świat.
G.Z.: Żeby emocje były tak duże, że zapomnimy o tym, że oglądamy film.
K.G.: Ale przecież musisz ten obraz wykreować.
G.Z.: Kreuję i mam świadomość środków, które do tego prowadzą. Lubię długie ujęcia w szerszym planie, ponieważ nie oceniają bohatera. Zbliżenie to kadr, którym reżyser stara się wejść mu w duszę. Ja wolę, by widz sam dojrzał co jest w tej duszy. Nie lubię muzyki w dokumencie, bo podpowiada, co czuje bohater. Wesoła muzyka – wesoły bohater. Smutna muzyka – smutny bohater.
K.G.: Po dwóch pierwszych twoich filmach „Marysina polana” i „Gwizdek” mówiło się, że doskonale czujesz prowincję. Sam zresztą deklarowałeś, że nie znasz miasta, ale jednak wszedłeś w miasto.
G.Z.: Wszedłem w miasto, ale szczególne. Nowa Huta jest dzielnicą Krakowa zbudowaną przez ludzi, którzy przyjechali z prowincji. Dlatego mogłem się tam odnaleźć. Oczywiście zawsze mi będzie bliższa wieś i okolice podmiejskie.
K.G.: Czy szkoła z „Ostatniej lekcji” to też szkoła nowohucka?
G.Z.: Tak, byłem uczniem tego liceum w Nowej Hucie. Spędziłem tam kawał dobrego czasu, dostałem od tej szkoły bardzo dużo i postanowiłem o tym opowiedzieć po latach. Opisać doświadczenia i emocje, moje i moich kolegów z klasy.
K.G.: Zastałeś tam tych samych nauczycieli?
G.Z.: I te same emocje, tylko troszeczkę innych uczniów, ale problemy dorastania, miłości, przełamywania nieśmiałości pozostały
K.G.: Czy to jest młodzież z różnych klas?
G.Z.: Nie, to jest jedna klasa. Przez rok chodziłem na dokumentację, brałem udział w różnych lekcjach i obserwowałem tych uczniów. Zastanawiałem się, która klasa będzie najbardziej zżyta i podobna do mojej.
K.G.: Zacząłeś wyławiać tych bohaterów w tłumie, kamera wyciąga ich ostrożnie. Nie ma w tych portretach przemocy, nie ma klisz, które mamy w głowie, że młodzież jest brutalna, nieludzka, że znęcają się nad sobą nawzajem.
G.Z.: Obserwowałem czasem tę przemoc poza kamerą, ale opowiadać, że szkoła jest zła, że ludzi są źli? To nie moje. Wolę opowiadać o tym, że ludzie potrzebują w sobie coś zmienić, dać sobie coś nawzajem. To dla mnie jest ważne w świecie i w filmie.
K.G.: Zanim uruchomiłeś kamerę…
G.Z.: Rozmawiałem z nimi, pytałem, gdzie żyją, jak żyją, z czym sobie radzą, z czym nie. I po roku zaczęliśmy kręcić lekcje. Po kolejnych miesiącach jak oswoili się ze mną, zacząłem wchodzić w ich wewnętrzny świat, ale wcześniej rozmawiałem o tym z nimi. Spotykałem się poza szkołą, mówiłem: „To jest fajne, jakbyś jutro na lekcji religii pogadał o tym z kolegą. Jak poczujesz w trakcie lekcji, że chcesz to powiedzieć – proszę bardzo.” I już byliśmy przygotowani, kamera ustawiona i czekaliśmy. Ja przed monitorem.
K.G.: Mikrofony, tyczki, ekipa?
G.Z.: Nauczyciel absorbował ich uwagę. Towarzyszyliśmy lekcjom, nie zmienialiśmy ich. Nie było lekcji na jakiś temat na moje życzenie.
K.G.: Od początku wiedziałeś, że chcesz to tak posegmentować? Lekcje, rozmowy w przerwach.
G.Z.: Tak, założyłem, że taki będzie rytm filmu.
K.G.: Filmowałeś ich na ogół parami, bo wtedy są najbardziej szczerzy jak nie ma innych świadków?
G.Z.: Tak, ale wiedziałem też, że najtrudniej zrobić portret zbiorowy. Marcel Łoziński powiedział, że to w zasadzie niemożliwe. Łatwiej jest podążać za jednostką.
K.G.: Raz czy dwa poczułem twoją prowokację.
G.Z.: Tak, malutkie rzeczy robili na moje życzenie – „Podejdź. To jest potrzebne, żebyś podszedł do tej dziewczyny i pogadał z nią.” To jest tak zwane zagęszczanie, jak mówi Marcel Łoziński.
K.G.: Z szacunkiem odnosisz się do wszystkich tych nauczycieli, wszystkich tych uczniów. Starasz się pokazać coś pozytywnego.
G.Z.: Łatwo jest pokazać brudny chodnik, trudno jest pokazać kogoś, kto ten chodnik czyści. Ja idę za tym drugim.
K.G.: To zbiorowy portret młodych ludzi przed ich najważniejszymi wyborami. Na progu.
G.Z.: W ostatnim momencie niewinności. Oni po maturze, po liceum, zaczną tracić niewinność. Chciałem uchwycić ten moment, kiedy jesteśmy jeszcze szczerzy, w jakiś sposób dobrzy i mierzymy się z decyzjami na przyszłość.
K.G.: Powiedziałeś kiedyś, że reżyserem jest Haneke, są nimi bracia Dardenne, a ty jesteś jedynie aspirantem. Czy nadal tak sądzisz?
G.Z.: Wciąż mam to poczucie, że jestem gdzieś daleko za nimi. Brakuje mi wiedzy, umiejętności, żeby to wszystko, czego potrzebuję, zebrać w tym jednym materiale, który nazywamy filmem.
K.G.: Bardzo jestem ciekaw dalszych losów „Ostatniej lekcji”, bo wydaje się bardzo uniwersalna.
G.Z.: Chcę robić takie filmy, które zrozumie Eskimos i da się je przetłumaczyć na angielski. Chcę, żeby to był film dla wszystkich, nie tylko dla paru Polaków, którzy mieszkają a Sali sejmowej i rozumieją wyłącznie ten ich świat.
K.G.: I o miłości.
G.Z.: Tak, o budowaniu miłości, szukaniu siebie nawzajem. Jak już wylądujemy na tej bezludnej wyspie, to miło byłoby być co najmniej w grupie 5-6 bliskich sobie osób, wtedy można żyć.